Ta treść jest tylko dla subskrybentów
Jest taka historia, którą lubi opowiadać moja rodzina: chwila, której nie pamiętam. Jestem maluchem, wciąż pucołowatym policzkiem, z blond bobem. Stoję na podwórku mojego domu z dzieciństwa. Przede mną ojciec zaczął zarzynać rodzinną świnię. To jest jego dzieło, jego powołanie. Jest rzeźnikiem. W ten sposób zarabia na życie i utrzymuje nas przy życiu. Wykonuje tę pracę profesjonalnie od dwunastego roku życia.
Martwe zwierzę leży na plecach na platformie z cegieł, które zapobiegają jego błotnieniu. Mój ojciec pali futro za pomocą ręcznego palnika na drewno, podobnego do lampy lutowniczej. On rozcina długi brzuch zwierzęcia, sięga do jamy. Zbiera wnętrzności, pracując ostrożnie, aby nie przebić narządów. Grudkowate jelita błyszczą. Następnie podnosi siekierę i sieka zwierzę na dwie równe połówki przy kręgosłupie. Teraz to, co leży przede mną, wydaje się mniej zwierzęciem, istotą, a bardziej produktem. W końcu zaczyna dzielić tuszę na jaskrawoczerwone kawałki mięśni.
Ta scena to za dużo dla mojej siostry, Zsuzsanny, trzy lata starszej ode mnie. Zsóka, jak ją nazywam, nie jest wrażliwa. W końcu to powojenne Węgry. Wrażliwość jest luksusem, na który nie stać nikogo – nie mówiąc już o pracującej z ręki do ust rodzinie, takiej jak nasza. Ale cokolwiek mnie urzekło w tej chwili, nie wydaje się mieć takiego samego wpływu na moją siostrę.
Mimo to jestem urzeczony.
Moi rodzice chichotali, przypominając sobie, jak wtedy wyglądałam: moje szeroko otwarte oczy chłonęły wszystko – całą złożoną topografię wnętrza zwierzęcia. Wszystkie te odmienne części, które przez tak długi czas pracowały razem, aby utrzymać to jedno stworzenie przy życiu. Cała tajemnica i cud, które zdawały się skrywać, wreszcie widoczne.
Dla mnie tak to się zaczyna.
Chociaż nie pamiętam tych pierwszych chwil, kiedy widziałem mojego ojca w pracy, pamiętam dokładnie, świat, który ich otaczał, krajobraz mojego dzieciństwa.
Kisújszállás: środkowe Węgry, północny region Wielkiej Niziny. Gleby gliniaste. Zamiatające łąki. Średniej wielkości rolnicze miasteczko liczące około dziesięciu tysięcy mieszkańców. Nie jesteśmy tak odizolowani jak niektóre miasta; Po pierwsze, jesteśmy przystankiem na kolei. Również Route 4, główna trasa do Budapesztu, przebiega przez miasto. Jest kilka brukowanych ulic, choć droga mojej rodziny jest zrobiona z upakowanej ziemi.
Nasz dom jest prosty, mały. Jest zbudowany, dosłownie, z ziemi, która go otacza: gliny i słomy, wciśnięty w ściany z adobe, bielony, a następnie pokryty grubym dachem z trzciny. Trzciny, jak pamiętam, wyblakły na słońcu. Wyglądają jak kudłata szara peruka.
Mieszkamy w pokoju jednoosobowym. Dom jest większy niż ten jeden pokój, ale przez większą część roku inne pokoje są zbyt zimne na cokolwiek innego niż przechowywanie. Żyjemy tam, gdzie jest upał. W rogu pokoju znajduje się źródło tego ciepła: piec trocinowy, najtańszy możliwy sposób wytwarzania ciepła. Jest zbudowany z blachy, o średnicy około pół metra, jak zwykła metalowa beczka z centralnym cylindrem wypełnionym trocinami. Zbieramy trociny z pobliskiej fabryki zabawek drewnianych, przewożąc je z fabryki do domu z pomocą koni. Po powrocie do domu przechowujemy trociny w stodole, w stosie wyższym niż mój ojciec. Latem regularnie sprawdzamy stos, aby upewnić się, że nie zaczął wytwarzać własnego ciepła; Wiadomo, że trociny samoistnie się zapalają.
Piec na trociny nagrzewa się na tyle, że moja matka czasami używa go jako dodatkowej płyty grzewczej. Kiedy naprawdę się rozkręca, zewnętrzny metal świeci na czerwono. Zsóka i ja dawno temu nauczyliśmy się zachowywać dystans, aby nie poparzyć skóry. Naszym zadaniem jest jednak napełnianie pojemnika trocinami każdego ranka. To ciężka praca, którą należy wykonywać ostrożnie. Podobnie jak wiele rzeczy, które robimy, nie jest to obowiązek – przynajmniej nie w takim sensie, w jakim ludzie używają teraz tego słowa. To nie jest coś, o co proszą nas rodzice, nie jest to przysługa, którą robimy dla rodziny. To jest po prostu to, co trzeba zrobić. Jeśli tego nie zrobimy, nasza rodzina zamarznie.
Na środku pokoju znajduje się duży stół. Tutaj przygotowujemy i jemy posiłki, czasami gromadząc dalszą rodzinę na huczne uroczystości. Przy tym stole moja siostra i ja odrabiamy lekcje i czytamy, pomagamy mamie rozwałkować świeży makaron z mąki i jajek.
Każdego wieczoru mój ojciec stoi u szczytu stołu, rozdając każdemu z nas obiady. Służył w armii podczas II wojny światowej i gotował dla setek żołnierzy na linii frontu, precyzyjnie racjonując żywność. Widzę go do dziś: wrzuca makaron do własnej miski zupy. „Żołnierze podczas wojny na linii frontu!” – krzyczy. Potem sięga po miskę mojej matki. „Żołnierze podczas wojny na tyłach kraju!” Potem sięga po moją miskę, potem po miskę siostry, dając nam dzieciom najmniejsze porcje. – Żołnierze w czasie pokoju – mówi cicho.
Potem śmieje się i służy nam wszystkim trochę więcej. Czasy mogą być teraz trudne, ale on jest gorszy. Każdy dorosły ma.
W pobliżu znajdują się łóżka, w których śpimy: moje i Zsóki, naszej matki i ojca. Łóżka są tak blisko, że możemy wyciągnąć rękę, aby się dotknąć w nocy.
Na zewnątrz jest nie tylko wędzarnia mojego ojca (gdzie na podłogi wiszą kiełbaski, kapiące grubymi kulkami tłuszczu, zabarwionymi na pomarańczowo paprykę), ale także stodoła, w której już rośnie nowa świnia. Przyszłoroczne mięso. Na podwórku kurczaki dziobią ziemię, a my mamy kilka ogrodów. W głównym ogrodzie uprawiamy żywność dla naszej rodziny: marchew, fasolę, ziemniaki i groch. Obiad jest zrobiony z tego, co jest gotowe do zbioru (aromatyzowane, jak kiełbaski, z papryką – zawsze dużo papryki). Zsóka i ja też mamy własny ogród. Każdej wiosny umieszczamy nasiona w ziemi. Nasze palce są nadal niezdarne, ale jesteśmy delikatni podczas pracy. Delikatnie przykrywamy te nasiona ziemią, a następnie – kilka tygodni później – obserwujemy, jak pędy wypychają się na otwarte powietrze i rozciągają w kierunku słońca. Uprawiamy również owoce. Mamy jabłonie, pigwę i wiśnie, a także altany winogronowe i pergole.
Są też kwiaty: niebieskie hiacynty, białe żonkile i fiołki oraz wielkie wybuchy róż, które razem sprawiają, że ta skromna zagroda przypomina trochę Eden.
Pewnego dnia, kilkadziesiąt lat później i ocean stąd, w krainie, o której jeszcze nie słyszałem, zwanej Filadelfią, osiedlę się w domu przy szerokiej podmiejskiej ulicy. Tam pójdę szukać kwiatów do zasadzenia i tylko wtedy, gdy będę starał się znaleźć białe żonkile, zrozumiem, co robię: szukam nie tylko kwiatów, ale tych, kwiatów, które znałam jako mała dziewczynka, tych, które pamiętam, że moja matka sadziła i pielęgnowała.
Poza miastem leżą pola kukurydzy. Sami sadzimy tę kukurydzę, używając motyki do zmiękczenia gleby i wycięcia chwastów. Rozrzedzamy rośliny, wyciągamy chwasty z gleby, nawozimy ziemię krowim obornikiem, a następnie zbieramy plony. Dajemy ziarna zwierzętom, a następnie używamy kolb do zasilania pieca kuchennego.
Wszystko jest takie: nic się nie marnuje. Potrząsamy orzechami włoskimi z drzew, jemy orzechy i spalamy resztki skorupek jako paliwo.
Miną lata, zanim plastik stanie się częścią mojego życia, lata, zanim zrozumiem pojęcie śmieci, ideę, że niektóre rzeczy są tak bezużyteczne, że można je po prostu wyrzucić.
Nie mamy krowy, ale nasz sąsiad ma. Każdego ranka moja siostra lub ja biegamy do domu sąsiada z pustym dzbankiem. Napełniamy dzbanek mlekiem jeszcze ciepłym z wymienia i podajemy go na śniadanie. Resztki stają się kefirem. Kiedy spłukujemy ostatnie mleko ze szklanek, wlewamy mętną wodę do garnka dla świni, która pożera wszystko łapczywie.
Kiedy biegamy, przygotowując się do dnia (powietrze w pomieszczeniu jest tak zimne, że czasami widać nasz oddech), słuchamy małego radia. Każdego ranka spiker mówi nam, czyje to „imieniny”. Każdy dzień w roku, inne imię, inna osoba w naszym życiu do świętowania: 19 lutego, Zsuzsanna; 19 listopada, Erzsébet. Dzień dobry, mógłby powiedzieć głos w radiu. Jest 2 października, co oznacza, że jest to imieniny dla Petry. Nazwa pochodzi od greckiego słowa, które oznacza kamień lub skałę. . . . Potem, kiedy przyjeżdżamy do szkoły, wiemy, czyje są imieniny i życzymy im szczęśliwości. To dobry system. Ilu z nas naprawdę zna urodziny ludzi w naszym życiu? Ale jeśli znasz czyjeś imię, znasz jego imieniny i możesz mu dobrze życzyć.
Przez pierwszą dekadę mojego życia korzystamy z wychodka. W nocy – zwłaszcza zimą – sikamy do nocnika. Prawie każdy, kogo znam, przynajmniej w tych wczesnych latach, robi to samo.
W naszym domu nie ma bieżącej wody. Na podwórku mamy – jak wszystkie rodziny na naszej ulicy – studnię. Czasami pochylam się nad krawędzią, wpatrując się w ciemność, czując chłodne, mokre powietrze na skórze. Latem ta studnia staje się naszą lodówką. Opuszczamy nasze jedzenie do krawędzi wody, aby się nie zepsuło. W miesiącach zimowych cały dom staje się naszą lodówką (w najzimniejszych miesiącach przechowujemy jajka pod łóżkami, aby nie zamarzły).
Używamy naszej wody studziennej dla zwierząt lub do podlewania roślin. Ta woda jest zbyt twarda do kąpieli i mycia, i nie nadaje się do picia, więc każdego dnia mój ojciec idzie do pobliskiej pompy ulicznej, ostrożnie balansując dwoma grubymi wiadrami na drewnianym pręcie. Zsóka i ja podążamy za nim, niosąc wodę do domu w mniejszych pojemnikach. Raz w tygodniu podgrzewamy tę wodę, wlewamy ją do płytkiej wanny, a następnie kąpiemy się w niej.
Przy pompie społeczności sąsiedzi wymieniają się plotkami, rozpisują się wiadomościami dnia, dzielą się codziennymi radościami i frustracjami. Ta pompa jest dla mnie oryginalną chłodnicą wodną, pierwszym pokojem rozmów.
Od czasu do czasu jakiś mężczyzna jedzie naszą ulicą na dużym koniu. Głośno w bęben, wzywając nas wszystkich na zewnątrz, abyśmy usłyszeli wszelkie komunikaty, które przyniósł od władz. To jest kolejne, bardziej oficjalne źródło wiadomości – to, co niektóre społeczności nazywają griotem lub krzykaczem miejskim.
„W przyszły wtorek”, mógłby ryknąć mężczyzna, „odbędzie się kampania szczepień prewencyjnych dla kurcząt! Trzymaj swoje kurczaki w domu w tym dniu, aby każdy z nich mógł otrzymać szczepionkę!”
Odnotowujemy informacje, a następnie przenosimy je do pompy wodnej, kiedy jedziemy. Wszyscy powtarzają ogłoszenie, na wypadek, gdyby ktoś przegapił wizytę mężczyzny: Słyszałeś wiadomości? Szczepionki dla kurcząt. Tak, w przyszły wtorek. Trzymaj kurczaki w domu.
I rzeczywiście, kiedy nadchodzi wtorek, uczniowie ze szkoły weterynaryjnej wchodzą na nasze podwórko. Zsóka i ja łapiemy nasze kurczaki w włazie i przekazujemy je, pojedynczo, człowiekowi, który je zaszczepi – przypuszczam, że była to moja pierwsza kampania szczepień.
Lekcje przedmiotów ścisłych są wszędzie, wszędzie wokół mnie.
Wspinam się na drzewa i zaglądam do gniazd ptaków. Patrzę, jak twarde jaja stają się gołymi pisklętami, z szeroko otwartymi ustami i żebrzącymi. Pisklęta rosną pióra i mięśnie, opuszczają gniazdo, zaczynają dziobać ziemię. Widzę, jak bociany i jaskółki uciekają, a potem znikają, gdy robi się zimno. Wiosną wracają i rozpoczynają cykl od nowa.
W wędzarni zbieramy z siostrą łyżeczką tłuszcz. Wrzucamy tłuszcz do garnka; Kiedy nadchodzi lato, moja matka wzywa kobietę do domu. Jest starożytna, ta kobieta, niosąca wiedzę przekazywaną z pokolenia na pokolenie. Pod kierunkiem tej kobiety topimy tłuszcz, a następnie mieszamy go z węglanem sodu, używając dokładnego stosunku, który tylko ona wydaje się rozumieć. Następnie wlewamy mieszaninę do drewnianych skrzynek wyściełanych ściereczką i czekamy, aż stwardnieje w mydło, które kroimy drutem. Używamy kostek mydła do kąpieli i golimy niektóre na płatki do prania.
Patrząc wstecz, rozumiem teraz, że ta lokalna „mydlarka” była pierwszym biochemikiem, jakiego kiedykolwiek spotkałem.
Lekcje przedmiotów ścisłych są wszędzie, wszędzie wokół mnie.
Kolejna lekcja: Pewnego lata nasze ziemniaki są zaatakowane przez szkodnika, Leptinotarsa decemlineata, znanego w Stanach Zjednoczonych jako stonka ziemniaczana. Owady składają jaja, a larwy eksplodują w całym ogrodzie, zjadają łodygi i zamieniają całe liście w koronki. Zniszczą całą uprawę, jeśli nic nie zrobimy. Moi rodzice postawili mnie na służbie stonki ziemniaczanej. Przeszukuję rośliny, wyrywając owady pojedynczo, wrzucając je do doniczki. Każdy błąd ma około pół cala długości z cętkowaną głową i dramatycznymi czarno-białymi paskami na plecach. Same robaki nie przeszkadzają mi specjalnie, ale kiedy tęsknię za jednym, składa skupiska jaj, z których wybuchają obrzydliwe różowe larwy, wijące się i lepkie. Ja też je wyrywałem.
Praca jest żmudna, a czasem obrzydliwa. Ale zapewnia mi wczesną edukację nie tylko w entomologii, ale także w ekosystemach. Bo i tutaj nic się nie marnuje: karmię te szkodniki kurczętami, które są zachwycone nagrodą. Stonki ziemniaczane karmią kurczęta, które z kolei karmią nas: lekcja w łańcuchu pokarmowym, która staje się, całkiem dosłownie, częścią mnie.
Pracy do wykonania nie ma końca. Moja siostra i ja nosimy wodę kurom i zbieramy ich jaja. W rzadkich przypadkach, gdy nasza rodzina decyduje się ugotować jednego z naszych cennych kurczaków, ścigamy tego ptaka miotłą i zgarniamy go. Myjemy naczynia i ubrania ręcznie. Dwa razy w tygodniu moja babcia, która mieszka pół godziny spacerem od naszego domu, wycina bukiety kwiatów ze swojego ogrodu – labdarózsa (krzew kuli śnieżnej), török szegfű (słodki Williams), rózsa (róże), dália (dalie), szalmavirág (truskawki), tulipán (tulipany), kardvirág (mieczyk) i bazsarózsa (piwonie) – a następnie ciągnie je na sprzedaż. Pomagamy jej wyciąć i przygotować te kwiaty na sprzedaż.
Nawet gdyby babcia nie powiedziała mi nazw tych kwiatów, nauczyłabym się ich na pamięć. W piątej klasie dostaję książkę o florze Węgier; książka zawiera wspaniałe akwarelowe ilustracje Very Csapody, węgierskiej botaniki i artystki. Mam obsesję na punkcie tej książki; godzina po godzinie przewracam strony, zapamiętując jasne wybuchy kolorowych płatków, wrzecionowate nici korzeniowe wyłaniające się z cebulek rotundy oraz precyzyjne różnorodności i prążki liści.
Fragment książki Breaking Through: My Life in Science autorstwa Katalin Karikó. Prawa autorskie © 2023 Katalin Karikó. Opublikowane w Stanach Zjednoczonych przez Crown, imprint Crown Publishing Group, oddział Penguin Random House LLC. Wszelkie prawa zastrzeżone.